Wstyd się przyznać, ale jednak się przyznam, że ja idę na łatwiznę. Nie daleko mnie ( około 10 km.) mieszka starsza pani, która piecze chleb w "pietrzniku" (tak to się chyba nazywa). Wkłada te formy z ciastem, do tego pieca, na rozżarzony węgiel i na szamot. Gdy go wiozę do domu w całym samochodzie pachnie świeżuteńkim chlebem. W pierwszym dniu jest chrupiący, wystarczy gruba pajda i obiad gotowy, natomiast siódmego dnia ( o ile dotrwa, a rzadko się to zdarza ) jest nadal zjadliwy. Nie da się go dużo zjeść bo jest syty, w przeciwieństwie do spulchnianych wypieków piekarnianych. Ta przyjemność kosztuje mnie 13 zł za bochenek 1,8 kg. Ale warto! |