Nasze życie na wsi
Moje drogie. Jezdem z miasta. Mieszkałam juz na tej wsi trochę, ale talej byłam takim miastowym spadochroniarzem na niewłaściwym miejscu (w/g siebie i w/g otoczenia) Ale w końcu, w 11 roku tu przebywania wyszłam za wieśniaka, który miał krowy, świnie, konie, kury itp śmierdzące, kopiące wierzgające stwory, z jakimi wcześniej nie miałam do czynienia. Kiedys dawniej moi Dziadkowie mieli inwentarz.ale wtedy jeszcze byłam za mała, żeby pomagać cokolwiek. Mogłam najwyżej konikowi oddac kanapkę swoją.
No i jak sie wieśniak w końcu ożenił, to nadszedł najwyższy czas, żeby przestał samodzielnie krowy doić. Bo jeszcze samotnemu chłopu to uchodzi, ale zonatemu juz nie. No to musiałam sie nauczyc błyskawicznie. I nie było, że w oborze śmierdzi.
(Prawdę mówiąc łatwij mi znieść smród z obory niż smród potu - jak czasem jestem u córki, jade autobusem w tłumie studentów i wywfiokowane i wypindżone dziewczki śmierdzą skiśniętym potem jak buszmenki. A chłopaki - to dopiero aromaty rozsiewają)
Natomiast mój syn, już dorosły, jak trzeba było zimowy dywanik usuwać wiosną, to chęci niby miał, ale jak poczuł zapach, to stwierdził, że zwymiotuje i musiał pójść precz. Jak mi coś pomaga w konstrukcjach, to wchodzi do kóz z największą, tłumiona niechęcią. Jak jeszcze poza boksy, to bajka, bo beton i czysto zamiecione. Ale jak juz trzeba wejść do boksu, to tak jakby mu ta ściółka podeszwy w bundeswerach przepalała. A przecież, to nawet nie jest gnój. U moich kóz na ściółce nawet można by uklęknąć i spodni nie pobrudzić.
Faktem jest, że jak dzieci były małe, to ich do obory nie brałam. Zawsze była gonitwa i pośpiech i lepiej było, jak się dzieci pod rękami i między zwierzętami nie plątały -szybciej i bezpieczniej. Może dlatego.
Córka, jak przyjeżdża, to idzie czasem ze mną na wieczorne karmienie, ale tylko w celu myziania Stefana.
Się rozpisałam. Ale wydaje mi się, że tu nie ma złotego środka, tak czy siak.


  PRZEJDŹ NA FORUM